Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/192

Ta strona została przepisana.

przyjrzała Hansowi i poznała, że wie już, co znaczy cierpienie, zmilkła nagle, wzięła go za rękę i poszli ulicami miasta.

Płynął już chybotliwym statkiem, kiedy wstał dzień. Słuchał skrzypienia rej i wesołego śpiewu załogi. Oddaleni od żon, dzieci i domu radowali się myślą o skarbach przystani, pohulanek i uciesznych żartów, oraz przygód.
Hans Alienus wyglądał lądu. Cóż to za wybrzeże, myślał, cóż to będzie za ściana rzeźbiona wichrami, którą kształtują burze. Nie zapominał o obowiązkach poety, a rzeczywistość była mu bezkształtną jeno materją, którą urabiała myśl jego. Trzeciego dnia zobaczył w mroku błyszczący w dali ląd, w tej samej chwili, kiedy steward postawił przed nim piękną murenę. Niezwłocznie wycisnął z włosów i płaszcza pianę, ujrzał cedry i palmy, a pośród nich świątynię Monte Carlo, owianą słodkiemi akordami Chopina, owo osiedle ostatniego boga, Mamona. Kwitły tam mirty, zieleniały łąki, jakby kędyś, na północy. Hans zawiesił kapelusz na sznurze i w płaszcz pielgrzymi odziany przekroczył próg świątyni. U stołu gry zobaczył siedzącą ponuro dawną boginię. Złoto jęło toczyć się i błyskać przed nim, on zaś zcicha mówił:

O pięknorękie kapłanki Mamona!
Lica z barwiczką, brew ich uczerniona...
Luidor was nęci i przed nim klękacie,
Jak drżące dziecko przy klasztornej kracie.
Bogiem wam, życiem owe żółte złoto,
Przez długie lata modlicie się o to.
Mój Bóg jest inny, włosy jego płoną,