Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Świat kryje cały skrzydeł swych osłoną.
Szlachectwo jego, to nie trzos dukatów,
Inne ma stroje, innych antenatów...
Upojnym szałem nieustannie tryska,
Tańczy i pląsa dokoła ogniska...
Biegnę ku niemu, róbże miejsce zgrajo!
Ale Mamona słudzy nie puszczają:
— Bilet wziąć trzeba! Daremne wykręty!
— Ileż kosztuje? — Pół miljona renty!
O biedny franku, jakżeś mi dziś marny!
Mniejsza! O życie stawka!... Kolor czarny!
Dukat, to spokój życia,
To kołdra do nakrycia,
To słońce co połyska,
To dziecku jest kołyska...
Mnóż mi się dzisiaj franku,
Płódź dzieci bez ustanku,
Bo taka już ochota,
Chcę ciżmy nosić z złota.

Kiedyż zawody moje wychylą się z duszy na światło słońca? Młodość rozwija skrzydła do lotu, a ząb szczurzy wygryza wokół oczu czarne kręgi. Nie żyję czynem, lecz myślą! Patrzcież, jak dni chwieją się, niby kości, co mają zostać rzucone o najwyższą stawkę... Padły... przegrana! Poglądam ku drzwiom. Ale żelazną zaporę otwiera jeno klucz złoty tym, których los cisnął przypadkowo na pair lub impair. Ja zaś, śniąc, muszę wędrować dalej, jak dotąd. Nie jestem jako żyd, zachłannie tulący złoto w szafie wekslarza. Wędrowcem jestem i jeśli zdążę ostatkiem sił do studni, żył będę... Ale czyż nie