Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/200

Ta strona została przepisana.

włożył wieniec z winogradu, potem zaś wyrwał rosnący w pobliżu krzak, okryty pękami róż, i rzekł aniołom, przewodnikom swoim:

— Nieścież to prędko do swojego brata,
Tak, aby rosa z liści nie opadła,
I sławcie ziemię, która to wydała,
Ja zaś we wieńcu odtąd będę chodził,
By mnie rozpoznał, patrząc z pośród fałdów
Ojcowej szaty, za mną tu, po ziemi,
Oczyma swemi cicho marzącemi.
Kiedy wśród ciżby ludzi szukał będzie,
Po tym mnie znaku rychło znajdzie wszędzie.

Rozbrzmiewają flety i cymbały, słychać łoskot sandałów w ciemni, jakby kolaska uciekała w popłochu. Dalej błękitna fala, zatoczona łukiem wokół podłużnej Krety. Na stokach omglonej Idy pasą się dziki. Cóż za radość nieustanna... Nie milkną oklaski rąk! Oto jedzie Bacchus zaśniony, ciągną go zwolna pantery. Siedzi, chwiejąc się, na beczce, otoczony płonącemi pochodniami, a laska w jego ręku kiwa się na wszystkie strony. Obwisły mu wargi, cap go tryka głową, palcem nogi objął czop beczki, a podpierają go satyry nagiemi ramiony. Na ich wargach piana, w kosmate pośladki tłuką ogony, a we włosach mają wieńce. Koboldy na rozkraczonych nogach, z wydatnemi brzuszkami podnoszą tumany kurzu i oddają płyn koloru wina, który też jako wino spływa w puchary chlipiących starców. Oto pochód kapłanów Bakcha! Kaszlą anapestami! Potrącają ich menady, śmiejąc się, wtykają im między nogi głowy, mając usta pełne roniących sok jagód. Starcy wybuchają