Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Pędząc przed sobą kozę, objuczoną figami, wkroczył Dionizos pewnego ranka do wielkiego miasta.
Panowały tu proste i surowe obyczaje. Na placu targowym, gdzie stanął, odbywały się właśnie narady starszyzny, dotyczące obostrzenia kar na niewierne, uciekające od mężów swych kobiety.
Bóg spostrzegł już, że nic tak nie działa na młodzież ziemską jak zuchwałe zachowanie, kłótnie i ordynarne słowa. Postanowił pozyskać sobie młodzież.
Zwyczaj nakazywał, by, ile razy odchodził któryś z czcigodnych rajców, całe zebranie wstawało i żegnało go słowami: Niech bogowie strzegą cię w drodze powrotnej!
Gdy w chwilę potem wstał znowu sędziwy człowiek z kamiennej ławy, zawołał Dionizos głośno, wzruszywszy ramionami:
— Niech któryś da kopniaka w pośladek temu staremu gadule.
Nie pożegnano starca jak zwykle i nastała taka cisza, że słychać było szelest skrzydeł przelatujących żórawi. Czcigodni starcy patrzyli na sznurowadła swych sandałów, by ukryć śmiech, wkońcu jednak wybuchnęli młodzi, a radość popłynęła szeroką falą. Zewsząd dolatywało wołanie:
— Tak rzekł Dionizos! Tak mówić zdoła jeno bóg. Poprzedziła go sława. W okrzyku tym jest dźwięk spiżu i siła. Głos innych brzmi niby kruche szkło.
Dano zuchwałemu młodzieńcowi w rękę berło z winogradu, zarzucono łaciatą skórę jelenią na plecy, a nogi przybrano w kosztowne koturny. Wokół placu targowego, wzniesiono posągi marmurowe, będące boskiemi wyobrażeniami pożądań cielesnych.