Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/231

Ta strona została przepisana.

— O, wy bezsilni! — pomyślał Hans Alienus ponuro, torując sobie drogę — Gniew i smutek wlewacie mi w serce, nie wiedząc zgoła, że moja to jeno wola, i to na czas krótki, dobyła was z zapomnianych dawno grobów. Jak się gasi lampę, mogę was pogrążyć w ciemności, bez pomocy czarodziejów waszych, jedynie potęgą własnej woli. Jestem wszechpotężnym bogiem w świecie, w który zszedłem. Dam wam odczuć ostrogi moje, mimo że was kocham i nie obudziłem was na cierpienie, ale ku zbudowaniu państwa piękna.
Po godzinnej przeszło wędrówce, dotarli do rzeki. Ujęta była w szerokie, kamienne łożysko, z pobrzeżami zatłoczonemi ludźmi, którzy handlowali zapamiętale, tuż przy krągłych, podobnych sitom, łozowych okrętach, leżących na wodzie.
Przez rzekę wiódł most o ostro wyciętych filarach, a pośrodku tej szerokiej ulicy widniała świątynia Bel-Marduka, skąpana górą w słońcu, co zalewało schody piramidy i maleńką budowlę na szczycie, dołem zaś zapadła w gęsty cień.
Gładkie, zwaliste pilastry wejścia głównego obwieszone były od podstawy po dach włóczniami, krągłemi tarczami, łukami i zbrojami wszelkiego rodzaju, które słońce i deszcz okryły rdzą i poczerniły. Wisiały tu również na hakach laski i postrzępiona odzież, tak że cały ten bok świątyni przypominał skład tandeciarza. W dwu czarach alabastrowych, wysokości człowieka, płonęło żywiczne kadzidło, snując żółty dym, zaś z pośrodka świątyni wiodły w prostej linji schody na pierwszą terasę dominującej nad całem miastem piramidy. Na każdym siódmym stopniu stały sztywne, skrzydlate sfinksy, o brodatych,