kamiennych twarzach i płaskich, nie widzących nic, oczach. Na szczycie piramidy połyskiwała owa świątyńka, w której co nocy czuwała samotna dziewica. Każda, różnobarwną emalją pokryta ściana terasy, spoczywała na barkach skrzydlatych lwów, byków i ludzkich postaci. Wszystko to wznieśli, pod razami bicza, niezliczeni jeńcy wojenni i niewolnicy. Hans Alienus patrzył zdumiony na ten chaos dziwacznych utworów, bastardów człowieka i zwierząt, zrodzonych w przeraźnych bólach religijnych doktryn, których niejasne kształty błyskały mglisto, niby płody kotła czarownicy.
Otoczony swemi młodemi kobietami, siadł na pierwszym stopniu, zaś stara zasnęła tymczasem na ośle ze znużenia. Daremnie próbowała Girgil zwrócić jego uwagę na siebie, nie baczył nawet jej przychlebnej ręki, strzepującej pył z kołnierza jego płaszcza. Siedział pogrążony w myślach.
O zachodzie słońca, plac przed swiątynią zapełnił się ludźmi, oraz wędrowcami, z laskami o rękojeściach lilij, róż i ptaków. Słońce zstępowało coraz niżej, gdy zaś legło na poziomie ulicy, wiodącej poza mostem w dal nieskończoną, wszyscy zwrócili na świątynię spojrzenie.
Kapłani Bel-Marduka jęli zstępować parami ze schodów pierwszej terasy. Szli z twarzami zasłoniętemi, przybrani w złociste szaty, na których wyszyte były płomyki czerwoną przędzą, oraz znaki gwiezdne. Każdy niósł szklanny kielich z płonącem światełkiem. Poprzedzali ich dwaj rzezańcy, jeno skórą koźlą opasani, z harfą czterokątną, złoconą, o strunach poprzecznie naciągniętych. Tuż za harfą kroczył nagi, chorowity jakby, żółtawo blady, chudy chłopiec, z wieńcem
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/232
Ta strona została przepisana.