Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/235

Ta strona została przepisana.

nami i wrzeszczały, ogarnione niewysłowioną ciekawością i strachem. Nie było już słychać nikogo w rozgwarze krzyczących i stukaniu lasek. Napływały coraz to nowe fale widzów, a uwaga wszystkich przykuta była do jednego punktu, do tarczy słońca, które przestało zniżać się i trwało pośród ostatnich domów ulicy nieruchome, świecąc na ziemi złotym grzebieniem, niby stos płomienia.
Na znak kapłana uderzył nagi chłopiec po raz drugi w metalową płytę, ale wzburzone tłumy nie dały się już opanować, ni uśmierzyć sługom Bel-Marduka. Rzucono się, nie zważając na głos płyty, przerwano korowód kapłanów i fala popłynęła na schody. Coraz wyżej i wyżej szła, aż wreszcie na drugiej i trzeciej terasie zaroiło się pomiędzy sfinksami od ciekawych. Na dachach okrętów, na murach ogrodowych, wszędzie pełno było mężczyzn i kobiet, zapatrzonych w słońce i przysłaniających dłońmi oczy. Sądzili, że ulegli złudzeniu, że lada moment słońce zniknie, a oszust zostanie ze wzgardą odpędzony precz. Ale skraj płomiennej tarczy leżał bez ruchu na ziemi, jakby skamieniały, nie od modłów, czy formułek czarodziejskich, jeno przykuty do miejsca wolą półnagiego cudzoziemca.
Wkońcu arcykapłan Bel-Marduka, drżący ze strachu, ugiął kolano przed Hansem Alienusem i rzekł:
— Widzimy, że nie jesteś, o panie, jako każdy z nas, śmiertelnych! Postaw tedy stopę na karku moim i rozkazuj! Wy zaś, dziewice słońca, idźcie do świątyni i przynieście starą skrzynię z klejnotami i zbroją królewskiego małżonka Semiramidy, albowiem cudzoziemiec ów przybył do nas poto, by nosić odzież władcy.