Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/241

Ta strona została przepisana.

włożone pod język zmuszają gruczoły ślinowe do zwilżania podniebienia i przełyku. Każdy oddech wywoływał ból dotkliwy, a widnokrąg nieskończonego morza piasku śnił purpurowo. Krągłe chmury żółtego piasku lotnego jęły się toczyć w dali, jakby z pod kół wozów wojennych, a niosący ciężkie kosze, z obawy burzy, postawili je na ziemi i przykryli kobiercami.
Nagle nadbiegł okryty potem chłopiec z straży przedniej.
— To nie wiatr południowy nadciąga! — zawołał, rozwierając szeroko przestraszone oczy. — To wojownicy Sardanapala, widziałem lśnienie ich oręża poprzez tumany kurzu. Niechże nas teraz Bel ratować raczy!
Hans Alienus zeskoczył ze grzbietu swego wierzchowca, zgromadził swe rzesze wokół nakrytych noszy, ustawił wielbłądy jako wał ochronny i kazał je powiązać razem postronkami za nogi. Zanim jeszcze to wszystko zostało jak należy wykonane, nadbiegli jezdni Sardanapala na dromaderach. W powietrzu powiewały sznury i kwasty uprzęży, pęd odginał pióropusze na głowach zwierząt, a wojownicy, przybrani dla postrachu w przeróżne zwierzęce, pokraczne maski żelazne, wymachiwali mieczami i łukami.
Napadnięci wznieśli sprawnie nad głowy tarcze, tak że stali jakby w cienistym domu, o dachu opartym na tysiącznych żywych kolumnach nóg wielbłądzich. Pomiędzy nogami zwierząt widzieli dal pustyni i nadchodzące zastępy nieprzyjaciół. Deszcz strzał padł na drewniany dach, jedne z nich odbite zesuwały się niby promienie słońca w głąb improwizowanego gmachu, inne przekłuwały drzewo i raniły