Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/245

Ta strona została przepisana.

Podczas gdy Hans Alienus czekał odpowiedzi, lud jego oddawał się przez całą noc tańcom i uciechom wszelakim, a chrapliwe tony trzcinowych skrzypiec głuszyło donośne klaskanie rąk i radosny pomruk lwów. On sam, wyczerpany przygodami, leżał w namiocie na skórze, z głową opartą o kolana Girgil. Zdjęła mu ciężki hełm z głowy, oraz naramienniki i pochyliła się nad nim miłośnie. Zręcznie zajmowała ciągle różnemi zleceniami Samuramat, która zerkała na nich naiwnie, matka spała pod płachtą, a Girgil starała się odwrócić myśli męża od pięknej branki Sardanapala.
— Nie zwracasz dziś na nas uwagi... — szepnęła mu w ucho — ciągle spoglądasz niecierpliwie ku wejściu i patrzysz na miasto.
— Ściga mnie pochodzenie moje! — rzekł, opierając się na łokciu. — W ojczyźnie mej, ludzie zatracili dar korzystania z chwili, co płynie, i więdnie też wszystko, czego dotkną. Popadli przeto we wzgardę własnego rodu, stali się trędowatymi na duchu, a krew ich tętni w sercu mojem. Jakże chcesz, bym jako wy, szczęśliwi, używał teraźniejszości? Wszakże widzisz czarne sępy, krążące uparcie nad mą siedzibą, w nadziei obfitej biesiady ścierwa na drodze, którą kroczę! Na dnie wszystkiego znajduję sam smutek tylko, gdyż wiem, że kiedyś wyrwany zostanę z pośród was i zbudzę się w kole tych, od których uciekłem.
Patrzył na nią smutnie przy blasku zapadłej napoły w piasek glinianej lampki, której płomieniem wiatr poruszał. Nagle jednak rozbłysły mu oczy i rozetliła się gorączkowa rzeźwość jego.
— Mniejsza z tem zresztą! — zawołał żywo. — Niechaj jak najdłużej głodują czarne ptaki. Raduje