Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/259

Ta strona została przepisana.

płaskiego dachu ujrzał wysoko w pustej klatce schodowej stojącego człowieka.
Uczuł jakby ukłucie w mózgu i pobladł, albowiem doznał przeczucia, że ma przed sobą samego Sardanapala.
Ujrzał drobną drżącą postać, której wyschłe soki żywotne pozostawiły na skórze jakby gorączkowy jeno odblask. Cienki, w loki ułożony włos był pozłocony, oczy połyskające żywo były jakby dotknięte zapaleniem, policzki pokrywała biała i hektycznie czerwona barwiczka, a na wąskich wargach jarzyła się krwawa purpura. Żyły na szyi i rękach nabrzmiałe były i sine, a pokryte czerwoną farbą paznokcie wyglądały jak oderwane od palców. Na głowie miał szpiczastą, u szczytu nieco spłaszczoną, pokrytą sznurami szafirów i pereł czerwoną czapkę, zaś sięgająca stóp koszula wierzchnia z lśniącego, czerwonego materjału, zakończona złotą frendzlą, podgięta była na jednem biodrze, ukazując białą koszulę spodnią. Za pasem ze złoconej skóry tkwił nóż bez pochwy.
Stał nieco pochylony, a nagie jego, zdobne pierścieniami ręce zwisły po czerwonej szacie.
Hans Alienus, nie pomny prawa powitania króla stojący, przykląkł, jak przed bóstwem, i przycisnął do oczu dłonie. Potem wstał i nie odsłaniając oczu cofnął się o kilka kroków.
W tej chwili usłyszał w echu klatki schodowej, sztuczny, kobiecy głos Sardanapala.
— Niechże Adar i Nirgal, sfinksy strzegące mych drzwi, wezmą w obronę również gościa mego! Zbliż się, cudzoziemcze, i weź pocałunek jako od równego. Jesteś pierwszym z pośród ludzi, który mnie zrozumiał.