Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/260

Ta strona została przepisana.

Hans Alienus przemógł strach wysiłkiem woli. Opuścił ręce i ujrzał ponownie przed sobą Sardanapala.
Wstąpił na schody, aż do miejsca, gdzie czekał król królów, a pocałunek pozostawił mu ostrą woń lekarstw i pachnącej wody do ust.
— Pozdrawiam człowieka, w którym znaleźć mam nadzieję to, co w człowieku najwyższe. Od lat już dziecięcych czciłem ciebie
Sardanapal skinął i ujął dłoń Hansa. Przy każdym ruchu brzęczały srebrne dzwoneczki, przyczepione do szat jego.
— Będziemy się badać wzajem! — powiedział.
Podczas gdy mówił, wysuwała się dolna szczęka jego przed przednią, a usta, o rozwartych kątach, sięgały wysoko w policzki. Ruchliwa i uduchowiona twarz jego za każdym słowem nabierała odmiennego wyrazu, a uszminkowane, drobne zmarszczki przy oczach, mnożyły się, lub znikały wraz ze słowami.
Idąc ręka w rękę, wkroczyli do komnaty, tak długiej i wąskiej, że przypominała raczej kurytarz. Wzdłuż ścian, pokrytych napisami klinowemi i erotycznemi scenami, biegły ławy kamienne z poduszkami w pasy.
Sardanapal podał Hansowi wrzeciono z purpurą i wełną, a sam ujął drugie. Potem wszechwładny król legł naprzeciw gościa swego i przędząc zaczęli rozmowę.
U drzwi stali nieruchomo dwaj ludzie z wachlarzami, a blado żółta cera ich twarzy świadczyła, że żyją w zamknięciu.
— Odpowiedz mi szczerze na jedno! — zaczął Alienus, niewprawną dłonią kręcąc wrzeciono. —