Jedne leżały na brzuchach, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona, inne obsiadły alabastrową balustradę, rozmawiając i nucąc tęskne pieśni, tak że rozgwar jarmarczny przepajał cichą noc.
Powyż schodów widniał rzeźbiony narożnik dachu kolumnadowej hali, oświecony żółtym blaskiem. Głuchy warkot ręcznego bębenka towarzyszył tańcowi. Wszyscy wiedzieli, że tutaj właśnie siedzi Sardanapal.
Na szczycie płonęły na tle nocnego nieba dwa ogromne zarzewia, niby bogom rozkoszy i gwiazd złożone ofiary, amfory z kadzidłem, zapalone przez tego, w którym człowieczeństwo doszło do szczytu, a który dzierżył całe piękno Niniwy w swej boskiej niemal dłoni.
Hans Alienus spożył roztargniony kilka marynowanych, różanych listków i jął dumać zapatrzony w mdłe odbicie swe w stawie.
— Już niedługo skończę trzydzieści lat, a niemal każdą dotąd godzinę uskrzydlała mi myśl o tobie, Sardanapalu. Zaprawdę, kto spojrzy w oblicze twej potędze, na tym spocznie brzemieniem druzgocącego głazu. Jeśli nie ujrzę, jak padasz i schodzisz z drogi, sam zginąć muszę.
Obróciwszy głowę, ujrzał młodą kobietę, opartą o klatkę na ptaki, wkopaną w ziemię. Powstał.
Poznał szczupłą twarzyczkę, migdałowego kształtu oczy i szerokie, czernione brwi. Krótka, frędzlą zdobna żółta szata, rozpięta na lewem biodrze, kończyła się pod obnażonemi ramionami. Gołą nogę otaczały od kostki po kolano wąskie pasma złotej wstęgi. Stała pośród kielichów kwietnych jadowicie zielonej barwy, z ręką na klatce, a z pod pachwy wyglądały ciemne włosy.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/271
Ta strona została przepisana.