Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/277

Ta strona została przepisana.
V.
AHIRAB.

Nawałnica pogasiła ogniska kadzidłowe i płócienne latarki. Wszystka służba i malowane gipsem kobiety znikły w drzwiach i kurytarzach, a głowy zwierzęce końców rynien, lejące wody z rozwartych paszcz, śpiewały w ciemku najnieprawdopodobniejsze hymny zaklęcia.
Hans Alienus został sam pod szerokolistnym krzewem. Wzburzenie, gniew i zazdrość tętniły w jego sercu wezbranem żądzą czynu, którą z uwagi na pobudki nazwać można było rozpaczą, ale niczem nie różniła się od najbujniejszej radości. Bez namysłu wyszedł z ukrycia i przekroczył próg, za którym znikła Ahirab.
Kilka stopni zstąpił omackiem i znalazł się w hali oświetlonej jeno płonącą smołą, gdzie migotliwe blaski skakały po kończystych hełmach czuwających niewolników. Byli to czerwono przybrani Etjopowie, milczący, nieruchomi, stojący rzędami. Przed nimi siedzieli na taburetach biali rzezańcy z pletniami.
Spostrzegłszy Hansa Alienusa, który miał wolny wstęp wszędzie, dali mu znak, by szedł dalej.
Wszedł na ciemne i puste podwórze, ale z oświetlonej sali w głębi dolatywały kroki i głosy, a tuż przy