Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/279

Ta strona została przepisana.

Z któregoś podwórza doleciał tętent młotów i łoskot wleczonych bierwion drzewa, tak że oboje poznali, iż coś niezwykłego się sposobi, coś czego świat nie widział i o czem nie zapomni, jak długo puhar biesiadny wspomnień od ust do ust krążył będzie. Złowieszcze brzmienie ich głosów, wspólne niebezpieczeństwo, przeczucie bliskiego upadku Niniwy, wszystko to dolało oliwy do lampy wyobraźni, co świecąc z dusz ich, rozlewała wokół ponure blaski.
Usiadł przy niej na łożu i zaczął zcicha rozmawiać.
— Mając lat trzydzieści, — powiedział — podaje się swej młodości dłoń na pożegnanie. Czyż z dniem jutrzejszym ma przepaść to, co było dotąd mą istotą? Czy to, co żyć będzie dalej nie będzie już mojem ja? Mamże być jeno jak cień, co idzie i patrzy na życie z góry, lub jak głos, wołający z grot pustyni? Sardanapal był moją młodością, a umrze jutro.
Spojrzała nań zdumiona bezmyślnemi oczyma.
— Nie może wieść rozmowy! — pomyślał. — Jeśli odetnę człowiekowi głowę, zrozumie mnie, ale nie pojmie, gdy go o myśl poproszę. Ale wszakże dlatego pokochałem ją. Czyż przed wszystkiem w życiu mam klękać i błagać o słowa? Jestem skrzynią sprzeczności, których nie mogę nawet podzielić na dwa działy odrębne.
Przystąpiła do ogniska i długo grzała cienkie palce swoje. Oczy jej błyszczały groźnie. Schwytawszy ćmę, zwabioną światłem, wyrwała jej skrzydła i cisnęła udręczone stworzenie żywcem w płomień.
On wstał też, chwycił jej ramię i dał znak baczności. Daleki śpiew i dźwięk surm dolatywał otworem dachu. Siedmiu rzezańców zamkowych zwiastowało w ten sposób każdą minioną godzinę, trąbami i pieśnią.