Mimo, że już dogrzewało południe, tętniły jeszcze młoty w przedsionku szczęśliwości. Wznoszono kwadratową, krytą budowlę z drzewa cyprysowego i innych żywicznych bierwion. Pracujący robotnicy nie zdążyli nawet obciosać pni i obedrzyć ich z kory. Ale nie szkodziło to wcale, gdyż niebawem pokryto budowlę kwiecistemi dywanami, tak że przybrała wygląd olbrzymiego namiotu.
Przez ciąg tej pracy siedział Sardanapal, otoczony swymi lekarzami, na dachu hal bibljotecznych, w cieniu rozpiętej zasłony o czerwonych pasach. Kilka już razy zemdlał, zanim wezwał do siebie wieczorem Hansa. Twarz jego znużona była, zwiędła i zatraciła zwykłą ruchliwość. Otaczała go woń lekarstw, siedział oparty o poduszki głębokiego fotelu, jak ciężko chory.
— Ciało me jest mą hańbą! — rzekł do wchodzącego Hansa. — Lekarze nie są już w stanie ożywiać mych soków i wzmacniać żył.
— Lekarze twoi — odparł Hans — znają widać ciało ludzkie, ale nie znają samego człowieka. Czyżby cię inaczej napychali kroplami i ziołami? Przyczyną twej obecnej słabości nie są twe soki i żyły. Cóż
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/286
Ta strona została przepisana.
VI.
STOS POGRZEBNY SARDANAPALA.