patrzyło ze zgrozą na płonące całemi milami miasto. Nawet w tej chwili strasznej drżeli oni jeszcze przed spojrzeniem swego władcy. Skrzyżowawszy ramiona, stawali szeregami. U progu szałasu stali etjopijscy rzezańcy z pletniami na ramieniu, a za Sardanapalem kroczyło siedem postaci ubranych szaro, niesamowicie w fałdziste płaszcze ze zgrzebnego płótna, napięte od dołu na szerokie bambusowe obręcze. Na lewej ręce niosła każda z nich wielki wór słomy, wyzierającej poprzez płótno, zaś w prawej płonące łuczywo.
Tanecznym krokiem przekroczył próg Sardanapal wraz ze świtą. Zabrzmiały bębenki ręczne, a tłum jął radować się tak rozgłośnie, że gwar ten przygłuszył dalekie huki zniszczenia. Burza wyobraźni napełniła żagiel ducha i porwała z sobą w zagładę i wieczność, ku nieśmiertelnemu skonowi wszystko, co miało być wyryte na puharze weselnym wspomnienia, który potomność podniesie kiedyś do ust i poda w koło.
Policzki Sardanapala okryły białe, drgające plamy, a słabe, czerwono obrzeżone oczy jego rozetliło natchnienie bohaterstwa. Wszyscy widzieli, jak śpiewając porusza szybko wargami, najbliżsi jeno atoli chwytali słowa, z powodu cichego, kobiecego jego głosu.
— Ja oto, któremu zazdrościli wszyscy, zazdrościć dziś muszę biednej zbieraczce przydróżnych kwiatów. Szczęśliwość umarłemu nie zakwita. Za chwilę będę popiołem, chociaż przed chwilą jeszcze trzymałem bogatą Ninuę na łonie. Własnością mą całą jest to jeno, co mi dało podniebienie i swawolna dziewczyna. Wszystko inne rzucić muszę. Zasłońcie namiot śmierci nade mną i tą zmarłą, gdyż chcę spłonąć na popiół w objęciach zmysłowości, na łonie której spędziłem
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/291
Ta strona została przepisana.