Niesiony przez zwolenników swoich, wędrował Hans Alienus ku zachodowi, ale podróż trwała nie dni, ni tygodnie, jeno mnogie setki lat. Towarzyszki jego postarzały. Włosy ich stały się rzadkie i białe, a suknie poszły w strzępy. Skóra zbroi rzezańców pobielała i pozieleniała od pleśni, a drogę zaścielały zeschłe zwłoki ludzkie, niby kłosy żniwa. Na fletach przebierały znużone palce, melodja była coraz to skrzypliwsza, wkońcu zaś instrumenty zniszczały jeden po drugim i umilkły. Przez dwadzieścia lat brzmiała jeszcze para samotnych cymbałów, ale i one wreszcie wypadły z rąk konających grajków.
Pośród coraz to mniej licznej świty o pochylonych plecach ludzi, trwał Hans Alienus, niesiony w lektyce. Poważny i smutny był. Wieniec mirtowy zwiądł dawno, a nosidła zaczęły butwieć pod złoceniem. Doszedł do pełni lat męskich, włosy długie, jak u fakira, spływały mu na pierś i plecy, zgęstniały jego brwi na ciemnem czole, a dół twarzy zdobiła kończysta, czarna broda.
Znużone nosicielki lektyki postawiły ją wkońcu na ziemi i pomarły, a wówczas Hans Alienus przy-