Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/299

Ta strona została przepisana.

— Dawać młot! — wykrzyknął.
W chwili jednak, gdy mu rzucono młot, wyzionął ducha.
Ślepy strażnik zamknął pospiesznie bramę.
— Nigdy jeszcze nie miałem w ręku dzikszego zaprzęgu! — westchnął Tuklat-woźnica. — Ten śpiew przekupnia wart był jednak, by zań oddać życie.
Hans Alienus usiadł pod skałą znużony i złożył ręce na kolanach.
— Wierzysz w życie — powiedział — jak naiwne dziecko. Cóż w tem wielkiego, gdy bezwolny człowiek da się pociągnąć aż do szału przez pierwszą napotkaną kobietę-węża? Czyż hańbić może, jeśli nie upędzamy się za kobietami? Sardanapal czuł się nędznym pośród kobiet swoich. Dzierżył w dłoni Niniwę, a siebie samego utrzymać nie mógł. Czy sądzisz, że Spartanie jedzący czarną polewkę są nieszczęśliwsi od niego? Inaczej barwią wyobraźnię swoją i kierują swój instynkt piękna, ku sile woli i ciała. Dawniej inaczej mówiłem, ale gdy nastaje jesień, człowiek spostrzega nagle, że droga jego wiedzie przez nagie skaliska.
Mówił z goryczą, a spojrzenie miał błędne.
— Czyżby mnich tkwił już pod płaszczem moim? O Apolinie, który spoglądasz dostojnie, a obojętnie na Dionizosa, boga włóczęgów o słabej woli, czy u twoich to stóp właśnie mam złożyć swój wieniec mirtowy, po długiej męczącej wędrówce?
— Łatwo przychodzi — powiedział Tuklat — roztrząsać te sprawy człowiekowi, który wraca właśnie z ogrodów rozkoszy Sardanapala. Ale życie jest życiem i basta!