Mówiąc to uczynił bezwiedny ruch ręką i jednocześnie zauważył cień własny, rzucony przez księżyc na ścianę izby. Rozśmieszyło go to. Wyglądał, niby aktor, co z odrzuconą głową i podniesioną dłonią wygłasza dźwięczny frazes.
Zawstydził się, wspomniawszy, jak to pod wpływem tej właśnie myśli, wywieziono z onego miasta ku dalekiemu zachodowi ładunek okrętowy cennych rzeczy, pośród nich zaś, dostrzeganą bardzo rzadko jeno, małą perłę... pokorę.
Zakrył twarz i zamknął oczy, w których jęły migotać małe punkciki. Był to wytwór własnej jego, żywo pulsującej krwi, ale po chwili punkciki owe nabrały podobieństwa do gwiazd nieba. Siedział tak długo i dopiero głosy, dochodzące z ulicy, zwróciły jego uwagę, tak że spojrzał.
Pomiędzy domami strony przeciwległej widniał mur, a tuż przy ziemi błyszczało światełko. U ognia siedział Chrystus, otoczony niewielu, prawdziwymi uczniami i przyjaciółmi swymi. O kilka kroków dalej, szarzał na ogromnej płaszczyźnie muru, powiększony zarys jego postaci.
Nagle ujął w zadumie umiłowany uczeń jego kawałek węgla i zaczął nim wodzić po linjach odbicia, tak że niebawem postać mistrza utrwaloną została. Dokonawszy tego, rzucił węgiel i wrócił do rozmowy.
Dnia następnego siedział Hans Alienus znowu przy oknie i widział, jak przechodnie stawali, oglądając rysunek na murze.
— Jest to pewnie portret łatacza sandałów, albowiem grzbiet jego jest krągły i pochylony! — zauważył pewien łatacz sandałów.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/307
Ta strona została przepisana.