Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/358

Ta strona została przepisana.

czekał, aż ucichł turkot kół i, nie rzekłszy już słowa do węglarza, ruszył w drogę.
Coraz to wyraźniej słyszał teraz uderzenia młotów kuźni, dochodzące jakby z pod ziemi.
Noc była ciemna, rozjaśniał ją jeno mgliście świeżo spadły śnieg, który leżał na mchu i krzakach, odsłaniając jednak tu i owdzie głazy. Sosny nie rzucały cienia, a chrzęst własnych kroków, zatrzymywał często Hansa, który się rozglądał bacznie, czy go ktoś nie śledzi.
Droga wiodła stromo pomiędzy dwoma kuźniami, o kominach, miotających snopy iskier, i była dawniej, widocznie zamknięta kratą, która teraz stała oparta o płot. W dali, nad lasem, widniało coś, jakby omglona tarcz wschodzącego księżyca. Był to płomień wysokiego, jak wieża, pieca hutniczego, oblewający migotliwem światłem dach, czerwono malowane okiennice i czarne wozy z węglem, które same się toczyły po niewidzialnych szynach przez most i dalej, w obręb huty.
Hans zwolnił przez ostrożność kroku, gdyż nie chciał, by go dostrzeżono, a sam nie wiedział, że zmienił się do niepoznania. U drzwi jednej z kuźni stanął jednak na chwilę, z uwagi na głęboką ciemń jesiennej nocy.
Kowale walili właśnie w rozgrzaną do białości sztabę, a ile razy końska głowa młota padła na nią, dudniła ziemia i rozsypujące się szeroko skry oświetlały wnętrze. W progu połyskiwała wanna, w której brali kowale kąpiel, ogrzawszy wodę kawałkami gorącego żelaza, obok zaś niej stała usmolona ława, gdzie w czasach dawnych zastawiano w sobotni wieczór krasnoludkom chleb i wódkę.