Nie znalazłszy nic prócz rachunku hotelowego, napisał na nim:
— Hans Alienus zapytuje ojca swego, czy przyjmuje gości?
Zwinąwszy papier podał węglarzowi, który schował go pod kaftan i ruszył bez słowa przez porębę.
Hans patrzył za nim, odganiając dym rąbkiem płaszcza. Znał dobrze tego krzywonogiego węglarza.
Widywał go gdy był dzieckiem, jak kroczył z widłami na ramieniu prosty, zwinny, elastyczny. Teraz skulił się i zesechł, a wiek wyrył gorzkie, szpecące zmarszczki wokoło ust jego. Z imienia był jeno tym samym człowiekiem.
— Minęło dopiero lat trzydzieści od rozstania! — pomyślał Hans. — Straszna tęsknota zmusiła mnie szukać tego, czego niema już. Znikło wszystko, ogorzałe dzieci, z któremi igrałem, mielerze, które przy mnie zapalano i śnieg leżący wówczas na ziemi... Inne słyszę głosy, na inne patrzę drzewa i obcy jestem tu, gdzie była ojczyzna moja.
Siedząc na ławie pod szałasem, patrzył tępo przed siebie. Odczuwał teraz niemal odrazę i wstręt do tej okolicy, która zapukała do jego tęsknoty, trwała w jego wyobraźni nietknięta przez czas, a teraz witała go ozięble nieznaną twarzą.
Kilka razy brał łopatę, opartą o ramę drzwi i poprawiał kłody mielerza. Wreszcie wrócił węglarz i podał mu ten sam świstek papieru, który zabrał. Tuż pod wierszami Hansa drżąca ręka starca zamieściła kilka ledwo czytelnych słów odpowiedzi:
— Drogi mój brat Didrik jest podczas mej choroby gospodarzem i przyjmuje odwiedzających imieniem mojem.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/364
Ta strona została przepisana.