Hans Alienus drgnął i oblał się rumieńcem. Zmiął papier w kulę i rzucił ją w ogień, nie wstając, nie mówiąc słowa węglarzowi i nie nagrodziwszy go datkiem. Kupka popiołu została na kominie, nie rozsypawszy się, wziął tedy obcęgi i wsunął ją głębiej w żar. Ponownie ujrzał czarną przepaść pomiędzy sobą a człowiekiem, którego krew płynęła w żyłach jego. Wstydził się, że myślał o powrocie i zgodzie, oraz że uczynił ten krok upakarzający. Cóż mu było z łaski tego starca? Nawykły wznosić obciążone nadziejami ramiona ku każdemu nadchodzącemu
dniowi, wymarzył sobie tęskne powitanie starca o siwych włosach, widział w wyobraźni, jak go bierze w ramiona, a słońce zaziera pomiędzy doniczki kwiatów na oknie. Zbudziła go rzeczywistość.
W pierwszej chwili chciał zawrócić wóz i odjechać z powrotem, kędyś na południe, iść, przebywając góry i rzeki, w obczyznę, byle nie patrzyć na miejsce, które niesłusznie zwał ojczyzną swoją.
Węglarz patrzył długo na swego dziwnego gościa, wkońcu zaś uznał za potrzebne wtrącić słowo. Powiedział, że staruszek słabszy jest dziś, niż zazwyczaj. Od kilku tygodni nie wychodzi z pokoju. Tak przynajmniej głoszą domownicy.
— Czy jest sam? — spytał Hans.
— Mieszka z nim rotmistrz, brat przyrodni, zwany wujem Didrikiem.
— Czy nie ma syna... czemużby zresztą syna...
czy nie ma dzieci?
— Ma syna, ale oddawna gdzieś znikł. Trudno mu było, oczywiście, wytrzymać w domu.
Ten jednostronny sąd o chorym ojcu zabolał Hansa. Gdyby węglarz jemu samemu przypisał winę,
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/365
Ta strona została przepisana.