Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/370

Ta strona została przepisana.

Usługujący Olson patrzył z niesłabnącem zdumieniem na tego pielgrzyma, przypominającego stare legendy, który siedział przy ojcowskim stole z rękami, skrzyżowanemi na skraju obrusa. Na kołnierzu jego połyskiwały muszle, a od pasa zwisał na sznurze kapelusz, aż na podłogę, którą deptały dziecięce ongiś stopy tego podstarzałego już człowieka. Zmiękła teraz ponura linja ponad brwiami jego, a w zwróconych na świece oczach pustelnika błyszczały dziwne, nieznane myśli.
Po wieczerzy krewniacy wrócili do żółtego gabinetu, a wuj Didrik, usiadłszy na sofie, podjął na nowo swój haft. Był tak rozweselony, że kazał przyrządzić poncz i pił szklankę po szklance. Ale ni słowo nie padło o ojcu i przeszłości. Zamknięte szczelnie drzwi w węższej ścianie gabinetu wiodły do pokoju ojca. Przywoływany ręcznym dzwonkiem, wchodził tam kilka razy Olson z tacą, wkońcu zaś z zaświeconą lampką nocną. Krewniacy byli ślepi i głusi na wszystko, co się działo za temi drzwiami, jak to pamiętali najstarsi ludzie, krzywo osadzonemi na zawiasach. Jakby się umówili, wiedli rozmowę jeno o rzeczach obojętnych, wuj Didrik sypał anegdotkami z czasów wojskowych, a wkońcu wszedł na tory zwierzeń miłosnych.
Był to jego właściwy rewir i nikt przewidzieć nie mógł końca. Od czasu do czasu brał złotą łyżeczką niuch z tabakierki, ozdobionej Ledą z łabędziem, albo też przechyliwszy na bok głowę, badał poprawność haftu. Pracował z niejakim wysiłkiem i, ciągnąc długą nić, trzymał tamborek tuż pod lewem okiem. Późną dopiero nocą zauważył, że sam jeden podtrzymuje rozmowę.