Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

W chwili opuszczania estrady śpiewaków, położył Jason dłoń na ramieniu Hansa Alienusa.
— No, Hansie! — rzekł — Czy to prawda, że, jak powiadają Elena i Giggja, zły jesteś na Michała Anioła i gdyby żył, zaciągnąłbyś go do jakiejś tawerny, pod pozorem pożyczenia kilku skudów w tym celu, by mu wybić z głowy ponury pogląd na świat?
Głos Jasona był cienki, niby nieletniego chłopca, jeno ostrzejszy i skrzypliwszy. Hans Alienus obrócił się ku estradzie i podał mu dłoń na powitanie.
— A jednak — ciągnął Jason dalej — mógłbyś się czegoś dowiedzieć, bodaj od tamtego obrazu. Oto stoi św. Bartłomiej z własną, ściągniętą skórą i ma taką minę, jakby mówił: — ciągnęliście mi skórę, musicie tedy dać coś wzamian, a więc przynajmniej litość waszą! — Jest to nader roztropny człowiek i wie, że kto się nie może popisać tu, na ziemi, drobnem choćby męczeństwem, wart jeno, by go zaraz diabli wzięli. Ale odpowiedz mi na jedno!
— O cóż idzie?
— Skąd bierzesz, mimo, iż nie wierzysz... przebacz mą otwartość... skąd bierzesz cierpliwość uczestniczenia we wszystkich naszych obchodach kościelnych?
Hans Alienus był dość chudy. Bezbrodą, podłużną twarz jego, o zbliżonych do siebie, skośnych oczach cechował przedewszystkiem ptasio wydatny nos i ciemne brwi. Cerę miał silnie opaloną i to podnosiło blask zębów, gdy się śmiał. Miał zwyczaj, gdy go zagadnięto, patrzyć przez chwilę na pytającego bez słowa, to też i teraz wpił oczy w śpiewaka papieskiego.
Nigdy nie błyskała myśl własna na nieruchomej twarzy Jasona, podobnej do obranej i przeciętej