Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/381

Ta strona została przepisana.

— Tak to przyjmuje ten łotr stary własnego syna!
Hans cofnął się i zatrzasnął tak silnie drzwi, że strych zatętnił donośnem echem. W pierwszej chwili chciał wezwać nazajutrz ojca, by oddalił Olsona, gdyż znowu ogarnęło go współczucie dla tego chorego śmiertelnie człowieka, który pędził żywot samotniczy. Pogasłe wspomnienia wypełzły z zakątków domu i przemienione w motyle jęły wirować wkoło niego. Przypomniał sobie, jak to nieraz uczuwał wielką cześć dla ojca, który, będąc nierównie inteligentniejszym od otoczenia, rzucał przybyłym w odwiedziny, naiwnym sąsiadom najbardziej mordercze i heretyckie paradoksy w twarz, oraz głosił oburzające ich do głębi poglądy. Nic dziwnego, że człowiek taki, pędzący schyłek życia w smutnem otoczeniu, zgorzkniał wkońcu. Zresztą syn pierwszy rzucił rękawicę zuchwałym postępkiem swoim. Teraz zaś mogła lada chwila rozdzielić ich wieczność nieprzebytą ścianą, tak że niesposób im będzie powiedzieć sobie wzajem, jak bardzo się cenili, nie mówiąc o tem.
Hans nie mógł zasnąć, słyszał godziny, wybijane przez zegar stojący na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie, szmery i piski szczurów na strychu i czuwał aż do rana, do chwili kiedy Olson wszedł by zapalić w piecu, a ponury, zimowy świt zajrzał przez haftowane w kwiaty mrozu szyby poddasza.
W chwilę potem wstał ojciec i spytał, opierając się drżącemi rękami na ramieniu Olsona:
— Czy syn mój chory? Słyszałem w nocy jego kroki.
— Cudzoziemcy miewają często dziwne nawyczki! — odparł Olson.
Ojciec zmarszczył czoło i nie powiedział nic.