szawszy skrzyp drzwi, podniósł głowę. Ujrzawszy syna, rozpromienił się, lecz zaraz zmarszczył czoło.
— Zdaje mi się, — rzekł szorstko — że w młodości mej ludzie nie dudnili tak nogami, chodząc.
— Przez całe poobiedzie myślałem o tej gitarze! — odparł syn, zdjął instrument i przyniósł go do kominka. — Czy da się nastroić jeszcze?
— Oczywiście, ale trzeba mieć dobry słuch.
Hans usiadł na niskim taburecie, położył na kolanach gitarę i zaczął stroić.
Wisiał przy niej cienki zeszycik nut, oprawny w szary papier, zaś zwiędły wianek klonowy pękł na dwoje i spadł na dywan.
— Więc grasz także na gitarze? — rzekł ojciec ze złośliwym naciskiem. — Ale nie trzymaj jej tak wysoko na piersiach.
Hans dotykał niezręcznie strun i kręcił kołki.
— Nie, nie... musisz zaprzeć rękę na małym palcu tuż przy kwincie... Tak... tak, tylko nieco bliżej prożka... I miękko... całkiem miękko uderzaj... Niema już dziś gracji. Dajże mi gitarę i potrzymaj nuty, bym mógł czytać.
Hans rozłożył poplamiony, zżółkły zeszyt. Atrament wypełzł do tego stopnia, że przy migotliwych błyskach kominka nie można było odczytać nut, ani słów tekstu. Przebiwszy się przez pierwsze takty i słowa, czytał ojciec dalej z pamięci, ale był tak pochylony, jakby grał istotnie z nut, że zaś posiadał dość wprawy, nie potrzebował patrzyć na struny. Rozochocony odrzucił w bok głowę, aż mu się wzburzyły siwe włosy. Struny brzęczały pod cienkiemi, zesztywniałemi palcami, a śpiewał głosem siedemdziesięcioletniego starca, wątłym i bezdźwięcznym:
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/386
Ta strona została przepisana.