Leć, chrząszczyku, leć wesoło,
Gdzie nić cudną przędą duchy,
Utkajże mi rękawice,
Bym bez cierpień i bez troski
Żył w serdecznych druhów kole...
Niech mi, z łoża kiedy wstaję,
Świat promiennie się uśmiecha,
Niech żałoba zniknie blada,
Radość wiecznie brzmi...
Drzwi od żółtego gabinetu były jeno przymknięte, po chwili ukazał się w progu wuj Didrick. Podszedł zcicha po dywanie i podniósł rękę, by klepnąć brata po plecach, ale rozmyślił się na szczęście i stał bez ruchu przy fotelu.
Starzec odstawił gitarę nagle i tak porywczo, że jęk przebiegł po strunach.
— Zestarzałem się! — zawołał drżącym głosem. — Pora mi wstąpić w szeregi milczących. Ale w takich chwilach wstają wspomnienia.
Jął opowiadać o ojcu swym i czasach dawnych, kiedy to parobek dostawał rocznie dziesięć talarów i grube ubranie wełniane, a podczas pierwszego kiermaszu wyprowadzano na paszę krowę Gulleborgę w wieńcu na rogach, przy dźwiękach cytry, furtką, ustrojoną gałęźmi. Opowiadał też o dalekich wędrówkach po zaczarowanych lasach, gdzie rosła błędna trawa, tak że, chcąc ujść złemu, należało obracać kamizelkę podszewką na wierzch. W dali leżała obrosła tarniną sadzawka, z odbiciem obalonej sosny, oraz omszałej płyty skalnej. Dolatywały stąd słabe dźwięki, niby harfy duchów, w istocie zaś był to jeno śpiew szarego drozda o świtaniu.