niby trzy powtórzone dźwięki tej samej struny. Natrafiali nawet na zwroty i określenia, których używali sami zazwyczaj. Ojciec porządkował przeczytane paczki z nieznużoną jak zawsze starannością, potrząsając przytem głową w zadumie.
W ten sposób snuły się coraz to jaśniejsze nici pomiędzy przodkami a potomkami, oraz pomiędzy ojcem a synem. Coraz rzadsze bywały kłujące sarkazmy, wrzeszczące niby mewy, gdy nadciągała burza. Ojciec przypominał klasztor pustynny, gdzie pośród szorstkich murów, zgrzytliwych zamków i dziur od kul, mieszczą się rozkoszne sady, pełne śpiewających ptaków. Trudno było jeno dotrzeć tam. Ale Hans wyjął bramę spokojnie, podniecony twierdzeniem innych, że jest to niemożliwością.
Kiedy czasem w zielono-jasne dni zimowe wędrował przez zaspy lasem, podobnym wytworowi cukiernika, opanowało go uczucie osamotnienia. Zawracał rychło i szedł do domu. Zastawał często w przedsionku wuja Didricka z dwoma flaszkami w rękach, jedna zawierała rycynus, lekarstwo przeciw wszelkim chorobom wnętrznym, druga spirytus kamforowy, leczący wszystkie zewnętrzne niedomagania. Wuj kurował biedne komornice, które błagały Boga, by zlał na jego głowę wszystkie dobrodziejstwa niebiosów.
— Dobrze, żeś wrócił! — mawiał wuj za każdym niemal razem. — Kilka razy pytał o ciebie.
Siadywali sobie tak razem ojciec i syn, jeden, dowodzący ongiś wojskami Babilonu, drugi królujący cichemu ludkowi tokarzy i snycerzy.
— Miło siedzieć w cieple podczas gdy od mrozu trzeszczą wiązania domu! — rzucał uwagę Hans.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/403
Ta strona została przepisana.