Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/406

Ta strona została przepisana.

Jezioro było tak spokojne i czyste, że widziało się na parę sążni w głąb, przypadłe błotem kamienne płyty skalne. Ludzie płynęli kończastemi łódkami do kościoła, który stał na przylądku, obok dworu, czerwony niski z zegarem słonecznym na ścianie frontowej. Kapłan stojący przed ołtarzem widział przez otwarte naściężaj drzwi, krzaki róż w podwórzu otoczone chmurą pszczół i trzmieli.
Nadchodziła potem noc gwiaździsta, ustawały kuć młoty w dali, zaś starzy i młodzi obsiadywali progi domów, przysłonionych liśćmi. Aż do północy dostrzec można było znaki zegara słonecznego, lekka złota poświata oblewała sosny i wodę zatoki, a życie leżało ciche, ale z otwartemi oczyma na łonie nocy.
Pewnego wieczora, podczas pełnych żniw, pracowało mnóstwo ludzi na dworskich łąkach, zaś karbowy znaczył pełne, drabiniaste fury siana nacięciem na ścianie stodoły. Była już ósma na zegarze w żółtym gabinecie, a mimo to nikt nie dał dzwonkiem hasła zakończenia roboty. Bose dziewczęta, ubrane w spódnice ziemistego koloru, grabiły dalej skrzętnie spadłe kłosy, zaś parobcy podnosili na błyszczących widłach wiązki siana. Radosne upojenie życiem i swawola ludzi tych, przez długą zimę trzymanych na uwięzi, wybuchały co chwilę, krasząc pracę. Rzucali sobie przytyki, żarty, i wybuchali śmiechem, zaś pod brzozami stały szeregi koszyków z pałąkami, nakrytych szafirowemi chustkami, z pod których wyzierały flaszki z mlekiem, kawałki chleba i blade skibki sera.
— Pogoda, zda się, dopisuje na stałe, a ci biedacy dość się już napracowali — rzekł ojciec. — Każ Olsonowi zadzwonić!