— Mogę to zrobić i sam! — odparł Hans i poszedł ku domowi karbowego, gdzie widniał dzwonek, skryty napoły wśród wysokich czereśni, zawieszony na słupie. W chwili, gdy się zbliżył, ujrzał ze zdumieniem cienie, przebiegające po krzakach pod murem, a jednocześnie rozbrzmiało dzwonienie. Zobaczył teraz strażników pałacu słonecznego, dziatwę z nocy Bożego Narodzenia, stłoczoną u sznura. Dzwonili gorliwie, a z boku stał rozkraczony szeroko malec, o nierozwiniętych pąkach skrzydeł na ramionach, i spoglądał z niezadowoleniem, wysuwając dolną wargę.
— Jak się macie, dzieci! — rzekł Hans, kiwając głową. — Poznaję was dobrze i nie dziwi mnie wcale, iż pilnujecie spoczynku. Gdybym atoli wrócił i powiedział o spotkaniu, nie uwierzonoby mi bez jakiegoś datku, który mógłbym pokazać, mówiąc: To dostałem od strażników niebiańskiego pałacu.
Na te słowa wyrwał najstarszy z dzwoniących chłopców lotkę z prawego swego skrzydła i podał ją Hansowi.
— Dziękuję! — rzekł Hans, pogładził mu głowę i wrócił do pokoju, oglądając pióro. Było całkiem białe i miało na chorągiewce lśniące srebrno punkciki, przez co przypominało wspaniałe skrzydło owada. Pokazał pióro ojcu, potem zaś złożył je w szklannem pudełku, by pokazywać wszystkim, bez narażenia na uszkodzenie. Pudełko to postawiono na zwierciadlanym stoliku w żółtym gabinecie.
Tymczasem jednak duszne powietrze lata wyczerpało resztę sił ojca, a wskazówka jego życia zbliżyła się do godziny ostatniej. Wiedzieli wszyscy, chociaż nie mówił, że cierpi bardzo po nocach skutkiem
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/407
Ta strona została przepisana.