Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

spadłszy z jej ramion, wlókł się po ziemi, a za każdym krokiem wyglądały z pod krótkiej spódnicy czerwone pończochy. Odbiegłszy kawał, przystanęła na zakręcie i spojrzała ostrożnie, sądząc, że ją ściga. Ale spostrzegłszy, że stoi jeszcze u fontanny, przecierając wierzchem dłoni oślepione oczy, wybuchnęła ponownie śmiechem i znikła poza krzewami. Im dalej była, tem donośniej brzmiał jej śmiech. Wkońcu czyniła to, by inni w izbie słyszeli, że nie stoi ciągle przy studni.
Nakoniec przejrzał. Jednocześnie powiał wiatr, gałęzie zamigotały cieniami po ścieżce, a Hansowi wydało się, że drży i szumi wszystko w przyrodzie. Niewiadomo, czemu uczuł potrzebę swawoli, ujął na brzegu cysterny leżącą szuflę z mąką i popędził z powrotem, oglądając się jeszcze po drodze za czemś, coby mógł złamać, urwać, lub użyć do jakiegoś psikusa. Teraz dopiero spostrzegł, że spochmurniało i padają wielkie krople deszczu.
Gdy dotarł do drzwi piekarni, przyszło mu na myśl, że najmądrzej będzie wskoczyć co prędzej do wnętrza, a to ze względu, że ktoś mógł spytać, co robił tak długo na deszczu z Giggją. Doszedł spokojnie do drzwi, szarpnął je, potem wpadł jednym skokiem, tak że mąka buchnęła ponownie chmurą i przysłoniła mgłą całe wnętrze.
— Niesposób schwytać panny Giggji! — zawołał i usiadł na krawędzi stołu.
— Jeśli nie chce! — odparła zwrócona do okna, pokazując innym plecy. Spojrzał poprzez stół i worki na jej kark, siląc się na odgadnienie, czy mówi serjo. Założyłby się o wszystko co miał, że zagryza wargi, chcąc opanować pustotę.