Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

Wkońcu zwrócił się ku oknu i poruszył na krześle. Dawno nie czuł takiego, jak dziś znudzenia.
Przez chwilę cisza panowała w pokoju. Deszcz zelżał trochę, ale wielkie krople biły jeszcze po parapecie okna, w takt ze starym zegarem mahoniowym, stojącym pod kluczem na marmurowej płycie komody. Hans patrzył na jedną kroplę, która spływała zwolna po szybie, wabiąc w swój tor inne i przyjmując dopływy. Zmieniła się wreszcie w szeroki strumień i uszła do morza, w kącie ramy okiennej.
Nagle wstała Elena żywiej, niż zawsze. Nie miała czasu siedzieć przy zabawie. Powiedziała, że musi iść do swego warsztatu, gdyż przez dzień cały nie tknęła kwiatów.
Nie uznał tego i po jej wyjściu uczuł pustkę taką, że szukać pozorów, by wrócić dorożką do swej pustelni. Tymczasem jednak rozłamała Giggja na dwoje gałązkę rodzynków i podała mu jedną część. Potem wzięła talerz i zaczęła mu pomagać tłuc orzechy. Spierali się o dziadka do tłuczenia, o talerz, o orzechy, które chciał jej oddać wszystkie. Wkońcu stoczyli bój o jeden orzech, który jej spadł na kolana, a za karę pochwycił Alienus pod stołem jej mały palec. Kręciła trochę ręką, gdy jednak nie puszczał, dała pokój i drugą rozdzieliła sprawiedliwie orzechy.
— Czy nie moglibyśmy pomówić o czemś rozsądnie? — spytała Betty, ziewając i przewracając kartki znalezionej na komodzie książki.
— Może o czemś współczesnem? — odparł. — Słowo to jest szerokim, szarym płaszczem, z pstrą podszewką z modnego miasta dam i artystów nad Sekwaną.