Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/73

Ta strona została skorygowana.

Tymczasem Hans szedł ulicami. Miał w sobie coś z błędnego rycerza, czy awanturniczego żołnierza, który chętnie waży zdrowie i życie. Skok z okna rozigrał mu krew. Rad, że wyszedł na świeże powietrze, kroczył szybko w stronę swego odległego, pustelniczego mieszkania, u samych murów miasta, gdzie dotąd żył w samotności, wolności i pracy. Ale niedawno chwyciła go w szpony dzika bestja. W formie niewinnego listu z prośbą o wyszukanie pensjonatu dla przejezdnej Szwedki, oplątała mu nogi pętlą i wyciągła pomiędzy ludzi. I to jakich ludzi? Brzydota i nędza wyzierały z każdego kąta u Almerinich. Najfatalniejszem było atoli, że tak nawykł do towarzystwa obu Włoszek, iż czuł dotkliwą pustkę, ile razy spróbował odosobnić się, zamknąć i ograniczyć bywanie w mieście jeno do biblioteki watykańskiej.
Nazajutrz wstał wcześnie. Kupił w składzie farb torebkę bronzu i flaszkę pokostu, potem zaś ruszył do Porta Maggiore, gdzie mu, jak zawsze, posłużyło szczęście i znalazł niezwłocznie pusty wóz zaprzągnięty wołami. Po dłuższych targach właściciel przystał na wynajęcie pojazdu, a Hans pozłocił długie rogi zwierząt bronzem i przyozdobił jarzmo gałązkami oliwnemi. W chwilę później nadszedł Almerini z Giggją i Betty.
— A gdzież Elena?
— Zajęta kwiatami!
— A biedny Jason?
— Obraził się, ponieważ powiedziałeś, że z niego i Betty byłaby piękna para.
Wszyscy czworo uwili wieńce z gałązek oliwnych i przystroili kapelusze. Kupili w pobliskiej winiarni baryłkę czerwonego wina i wywiercili mały otwór w dnie, tak że podczas jazdy płyn wyciekał kroplami.