Uderzył zlekka dłonią po futrynie okna powozowego, jakby chciał zakończyć rozmowę na dany temat i zawołał tak głośno, że posłyszał nawet stangret.
— Sam tedy rzecz zbadam!
W godzinę potem stanął szambelan przed Hansem, który miał znowu dnia tego służbę w bibljotece i spytał:
— Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Hansem Alienusem?
Hans skłonił się.
— Pozwolę sobie tedy spytać, czy znajduje się może tutaj jeszcze ktoś z pośród trzech osób, które wczoraj... które...
— Nie sądzę! — odparł. — Chociaż prawda! Uczony niemiecki pracuje i dziś także w sąsiednim pokoju.
Weszli obaj.
— Jego Świętobliwość rozkazał mi prosić obu panów, byście raczyli udać się ze mną, w zupełnej ciszy do jego apartamentów.
Niemiec osłupiał.
— To niemożliwe! — bąknął. — Mam szare spodnie i turystyczne trzewiki, a krawatka nie zasłania dobrze na piersiach jegierowskiej koszuli. Jestem człowiekiem pracy, mam plamy z atramentu na mankietach... Chyba jutro... chyba popołudniu!...
— Czyż mam tedy zawiadomić Jego Świętobliwość, że panowie nie chcą spełnić jego życzenia? — spytał szambelan z lekką ironią.
— Nie! O tem niema mowy!... Ale jakże...
w takiem ubraniu... i... w dodatku mam przy sobie woreczek kali chloricum, który muszę gdzieś podziać...
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/80
Ta strona została przepisana.