Uczony skubał z zakłopotaniem swe mankiety i strzepywał kurz ze surduta. Gdy jednak spostrzegł, że Hans, który nie miał poplamionych mankietów, idzie za szambelanem, ruszył za nimi z konieczności.
Przez bezlik kurytarzy i schodów doszli nakoniec do sali o niezmiernie wysokim stropie, gdzie stał pod węższą ścianą, zwieńczony tiarą papieską i kluczami piotrowemi złocisty tron. Stąd dostali się przez kilka mniejszych komnat do jasnej logji przedzielonej purpurowemi draperjami. Tutaj minęli dwu sztywnych, jak posągi halabardjerów i zostali przyjęci w mniejszym przedpokoju przez czerwono ubranego lokaja. Szambelan dał im znak, by zaczekali i wrócił dopiero po dobrym kwadransie. Podczas tego czekania dopiero uświadomili sobie całą niezwykłość i dziwaczność tego wydarzenia. Nie tracąc gęstej miny, poklepał Hans lokaja po plecach i spytał, czy nie ma przy sobie tabakierki.
Nie zażywał wprawdzie tabaki, jak wyznał, ale chcąc nabrać uroczystego wyglądu duchownego, radby mieć kilka czarnych okruszków na kamizelce.
Lokaj podał tabakierkę, a uczony wziął też spory niuch, coprawda bez elegancji i gracji młodego abbé!
Szambelan wrócił, poprosił grzecznie, by maszerowali dalej, sam jednak został.
Weszli do małego, niemal pozbawionego mebli pokoju. Stał tu, oparty o konsolę Ojciec Święty, ubrany biało, w czerwonych pantoflach, ze złotym krzyżem na piersi i stukał złoto oprawnym ołówkiem po paznokciu lewej dłoni.
Przyklękli na powitanie, a papież spytał bez śladu surowości w twarzy.
— Co to zaszło właściwie wczoraj w bibljotece?
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/81
Ta strona została przepisana.