Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/82

Ta strona została przepisana.

— Ii... nic! — odparł Hans, tłumiąc wesołość, ale z szacunkiem. — Zabawialiśmy się wraz z dwu innymi, niewinną zgoła grą, by rozprostować trochę członki po pracy. Jeśli Wasza Świętobliwość życzy sobie, to możemy zaraz pokazać jak to było.
— Dobrze, życzę sobie i pozwalam panom wstać.
— Schyl się pan! Schylże się pan! — szepnął Hans uczonemu. — Jeśli pan nie stanie na czworakach, nie potrafię pokazać Jego Świętobliwości, cośmy robili. Niema tu, jak pan widzisz krzesła, nie pozostaje tedy nic innego, jak stanąć na czworakach.
Hans odgiął poły surduta uczonego, podciągnął rękawy, jak wczoraj tamten, a potem palnął go z całej siły w miejsce, które służy mężom nauki współczesnej do polerowania stołków. Niemiec podjechał kilka kroków po śliskiej posadzce mozajkowej, a okulary, spadłszy mu z nosa, zawisły na jednem uchu.
— No... — zawołał Hans — zgadujże pan teraz, kto bił, Hans Alienus, czy Jego Świętobliwość może?
Uczony wyprostował się niezdarnym ruchem, wybałuszył wielkie, żabie oczy i wyciągnął mankiety, ale zobaczywszy plamy, wsunął je coprędzej w rękawy surduta, tak głęboko, że wyjrzała obszewka szarej koszuli jegierowskiej.
— To cała gra? Jakże ją panowie nazywacie? — spytał papież i przystąpiwszy do okna, spojrzał na plac, gdzie tryskały fontanny. W tej chwili przechodził oddział włoskich strzelców, grzmiąc donośny marsz, będący niejako radosnym znakiem triumfu z powodu zwycięstwa kolby karabinowej nad krzyżem. Nie zmieniła się wcale spokojna twarz jego, nie rozwarł ust, tylko drgnęły zlekka zmarszczki otaczające oczy i zamajaczył w nich smutek.