Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— W cóżby się obróciła modlitwa, gdybym znów zaczął stroić żarty!
Przekroczyła próg, on zaś trzymał jeszcze zasłonę. Obejrzała się, uniosła czarny welon słoniący jej oczy, który opadł zaraz, ale spostrzegł, że płakała.
— Grają w kościele! — powiedziała.
— Odpowiedz mi na jedno! — rzekł Hans. — Czy uznasz za żart, jeśli powiem, że równie silnie pragnę spotykać cię jaknajczęściej, jak teraz, nie być zmuszonym do odejścia po owem: dobranoc?
Potrząsnęła głową i z dziecięcą szczerością podała mu rękę, którą ujął w dłoń, z wahaniem i serdecznie zarazem. Mimo, że welon opadł znowu na jej twarz, dostrzegł dwie wielkie łzy, spływające po policzkach.
— Giggjo! — powiedział. — Widzę, że z wyjątkiem rzadkim sposobności nie będziemy się mogli widywać sam na sam.
— Jakżeby to uczynić? Ni ja, ni Elena nie wychodzimy same nigdzie, z wyjątkiem do Św. Agnieszki! — potem dodała z uśmiechem: — Jest tedy widocznie powód tej baczności!
Przekroczył za nią próg, skórzana zasłona opadła za nimi i znaleźli się w ciemnym przedsionku. Przed sobą mieli drugą zasłonę skórzaną. Pomiędzy filarem bocznym, a rąbkiem tej zasłony była szpara, przez którą padała żółta jaskrawizna płonących świec woskowych. Rozbrzmiewały też akordy organów i śpiew na chórze, z każdą chwilą potężniejąc i zstępując niejako, stopień po stopniu w coraz głębsze kazamaty podziemne.
Puścił jej rękę i dotknął ramienia, ona zaś załkała i gestem porywczym zarzuciła mu ramiona na szyję.