— Całuję cię w domu Madonny! — szepnęła przez łzy. — Niech nas ukarze, jeśliby któreś nie dochowało wierności!
Ucałowali się kilka razy przez welon, który okrywał jej twarzyczkę, chłodną od wieczornego wiatru.
Czuli, że lada moment może ich ktoś zobaczyć, toteż odstąpili od siebie w momencie, gdy czyjaś ręka zamajaczyła w szczelinie celem uchylenia zasłony, i weszli do kościoła jarzącego się od blasku niezliczonych świec.
Przeżegnawszy się wodą święconą, stanęła Giggja, przy jednym z bocznych ołtarzy i dobyła z kieszeni zielone pudełko, z prostym, żelaznym pierścionkiem.
— Będąc dzieckiem, dostałam go od pewnego księdza na bierzmowanie! — szepnęła ocierając raz poraz, pod welonem oczy. — Jest to, jak mówił, starorzymski zabytek. Sam go znalazł, do połowy wciśnięty w bryłę ołowiu. Przypatrzże się. Po jednej stronie widać czarną rękę z metalu, czy czegoś, po drugiej — rękę żółtawą. Czy przyjmież go tu, przed ołtarzem, na pamiątkę ode mnie, od dziewczyny, która nie ma prócz tego nic do darowania? Już od przedwczoraj noszę go przy sobie z zamiarem dania tobie. Weźże go tedy tu, przed oblicznością Madonny.
Wziął pierścionek ostrożnie, by nikt nie dostrzegł i włożył na gruby palec, bo na wszystkie inne był za wielki.
— Usiądź tu, na cokole filara, z rękami, jak zawsze złożonemi na kapeluszu — szepnęła, — bym cię widziała, modląc się na chórze. Weź także to pudełko, bo może zechcesz go kiedyś zdjąć.
Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/89
Ta strona została przepisana.