Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/96

Ta strona została przepisana.

dził, że będą się schodzić na zebrania związku, zawartego w piekarni i robić arkadyjskie wycieczki do Kampanii, z których wraca się wesoło, o zachodzie, kiedy ostatnie blaski migocą w złoconych rogach wołów.
Nie odpowiadał długo, przeto Giggja klękła wśród kwiatów na stole, podniosła mu do twarzy jedną świecę i spytała:
— Czy zasnąłeś?
Przesunął ręką po włosach i zaczął mówić pomału, szukając słów, jakby dobywał myśli z różnych zakątków duszy i okrężnemi drogami wieść musiał na punkt zborny, gdzie miała nastąpić bitwa.
— My, ludzie współcześni, nie umiemy już radować się spokojnie uczuciami, które stanowią nasze szczęście! — powiedział. — Nadymamy je zaraz do rozmiarów męki i namiętności. Namiętność! Jakaż wstrętna newroza kryje się w tem słowie! Namiętność obraża piękno, nadwyręża równowagę, szpeci rysy i trawi ciało i duszę, niby chroniczna gorączka. Nie pociąga mnie wyschłe ciało i płonące żarem oczy. Każdy tenor włoski, pękaty jak Jason, uważa za swój obowiązek trząść się z namiętności na scenie. Mnie to poprostu odpycha.
— Jak ty umiesz ślicznie mówić! — powiedziała. — Czemużeś nie został księdzem? Ślicznebyś wygłaszał kazania o transfiguracji i t. p.! Ale cóż ma wspólnego wszystko, coś powiedział, z mem pytaniem? Powiedz! Przecież ani ty, ani ja, nie trzęsiemy się z namiętności...
— Czy nie czujesz burzy w powietrzu? Zaczęła się w momencie naszego spotkania u drzwi kościoła. Lepiej byłoby, gdyby to nie zaszło, albowiem zmą-