Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Bunt Martineza.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

jutro na los przypadkowi. Każdy zalecał towarzyszowi to samo: — Jeżeli otrzymam ranę w pierś lub w brzuch, palnij mi w łeb, wolę to, niż zostać żywy na drodze.
Jedyny oddział pieszy był sformowany z yaqui, górali indyjskich, którzy nie nauczyli się konnej jazdy od hiszpańskich zdobywców i dotąd jeszcze czuli wstręt do koni. Yaqui byli wrogami wszystkich rządów od epoki Porfinisa Draz, który świętokradzko przerznął ich ziemie telegrafem i kolejami. Dawali się z łatwością pociągnąć przez rewolucjonistów w nadziei, że ci uwolnią ich od tych haniebnych nowatorstw. W bitwach oni tylko walczyli od frontu.
Konny tłum, ruszając w pochód co rano widział yaqui, spokojnie siedzących w swym obozie, jak gdyby zatrzymali się tu na dłuższy pobyt. A kiedy na schyłku dnia, po całodziennej jeździe zatrzymywali się na odpoczynek, znajdowali ich już na miejscu z góry oznaczonem, jak gdyby przenieśli się tam na skrzydłach. I nie znać było na nich zmęczenia. Przykucnąwszy, słuchali z nabożeństwem bicia w bębenki, zawieszone na ręku ich wodzów i służące zarówno do obchodów religijnych, jak i do wydawania rozkazów.
W pamięci Martineza obrazy wojny kojarzyły się z jego małżonką. Z początku żona jego bała się, denerwowało ją gwizdanie kul. Pewnego dnia musiała się rzucić w zgiełk bitwy, aby podnieść swego rannego męża i odtąd wtrącanie się do bitew wydało się jej rzeczą całkiem naturalną.
„Soldaderas“ mówiły o niej, jako o chlubie ich płci i stawiały ją na równi z najznakomitszymi wodzami rewolucji. Cała armja powtarzała tę samą zwrotkę o małżonkach Martinez: „On, dobry żołnierz, waleczny, jak wielu. Ale ona jeszcze więcej warta! Co za kobieta!