Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Bunt Martineza.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zapytywała siebie, czy zdolny jest do spełnienia tego zadania. Ona jest do tego odpowiedniejsza. I właśnie jej protektor z epoki rewolucji, człowiek, przed którym się broniła szpicrutą, był jednym z członków rządu tymczasowego i aspirował do stanowiska prezydenta republiki.
Dzienniki stołeczne ogłosiły wiadomość o przybyciu jenerałowej Martinez, „dostojnej towarzyszki bohatera z pod Cerro Pardo“. A w kilka dni potem zaszedł fakt niepojęty, niesłychany, który wywołał w kraju więcej zdumienia i wzruszenia, niż większość dawniejszych buntów i rewolucji.
Pewnego rana mieszkańcy miasta, rządzonego przez Martineza, ujrzeli na promenadzie głównej ulicy kilka setek gromadzących się jeźdźców w dużych kapeluszach z karabinem na udzie. Przywódzcy krzyczeli w najwyższem oburzeniu.
— Hańba! Zgwałcono konstytucję!
Przechodnie porozbiegali się do domów. Biedna konstytucja przyzwyczajona była oddawna do tych doświadczeń i mogła się uważać za osobę najczęściej gwałconą w Meksyku. Ale ludzie, którzy wyobrażali sobie, że przez pewien czas będą żyli bez powstań wojskowych, uciekali przestraszeni, widząc, że rozpoczynały się w najlepsze nanowo.
Martinez w wysokich butach, z dwoma rewolwerami za pasem, w wielkim kapeluszu polowym, ozdobionym orzełkiem jeneralskim, słuchał raportu swego szefa sztabu jeneralnego.
— Wszystko gotowe. Nasi ludzie zgadzają się. Ten długi pokój już znudził wszystkich. Jakie hasło rzucamy?
— Hańba! Zgwałcono konstytucję! Precz z rządem, — rzekł szef poważnie.
— Już to krzyczeliśmy, jenerale. Brakuje wiwatu. Pod czyim adresem wiwatować?