Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/114

Ta strona została przepisana.

żyły legendy, nie cieszył się jej zbytnią sympatją. W poufałym tonie zwracała się nawet do Drewnianej Rózgi, ponieważ był on wdowcem. Jak mawiał Tato, warjowała na widok spodni, bowiem mieszkała tam, gdzie wszyscy mężczyźni noszą sutanny.
Don Antolin, który znał Gabrjela od dzieciństwa, zwracał się doń w dalszym ciągu przez „ty“. Ten niewykształcony ksiądz nie zapomniał o wielkich zdolnościach i wielkich triumfach dawnego seminarzysty. Chociaż dziś Gabrjel był biedny i chory, chociaż przygarnięto go tutaj przez litość, jednakże owo „tykanie“ nie wykluczało wcale pewnego szacunku i admiracji. Gabrjel ze swej strony obawiał się Rózgi Srebrnej, znając jego fanatyzm i nietolerancję. Poprzestawał zawsze na słuchaniu tego, co mówi, i uważał, aby mu się nie wyrwało jakieś kompromitujące słowo. — Wiedział bowiem, że Don Antolin pierwszy zażądałby usunięcia intruza z katedry.
Gdy spotykali się codziennie o zwykłej porze w klasztorze, Don Antolin zwracał się nieodmiennie do Gabrjela z zapytaniem.
— A jak tam z twem zdrowiem?
Gabrjel pozwalał sobie na pewien optymizm. Wiedział, że jego choroba jest nieuleczalna — jednakże spokojny tryb życia, pozbawiony wstrząsów i niepokojów, i troskliwa opieka brata wstrzymały postępy choroby. Śmierć miała teraz więcej przeszkód do pokonania.
— Czuję się lepiej, Don Antolinie. A jak tam minął dzień wczorajszy? Pomyślnie?
Srebrna Rózga włożył do kieszeni swe kościste brudne ręce i wyciągnął trzy kwitarjusze — czerwo-