Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Później, wskazując na ostatni zeszyt, rzekł z pewnym odcieniem pogardy:
— Te białe są najtańsze. Kupiwszy taki bilet, można zobaczyć tylko Olbrzymów i dzwony. Cieszą się wielkiem powodzeniem między ludem podczas świąt uroczystych. Czy dasz wiarę, że niektórzy Żydzi śmią mówić, że to wyzysk z naszej strony? Pewnego dnia kilku żołnierzy zrobiło skandal, ponieważ nie wpuściłem ich do sali Olbrzymów za dwa centymy. Wyobrażają sobie zapewne, że prosimy o jałmużnę. Wielu odwiedzających odchodzi z powrotem, przeklinając, jak heretycy, i paskudząc mury rysunkami nieprzyzwoitemi. Co za czasy, Gabrjelu! Co za czasy!
Gabrjel uśmiechnął się, zamiast odpowiedzi, a Drewniana Rózga, zachęcony tem milczeniem, które wziął za aprobatę, ciągnął dalej swoje zwierzenia:
— Nie sądź, Gabrjelu, że z przyjemnością ponoszę te ciężkie obowiązki. Tylko smutna konieczność zmusza mnie do tego. Kardynał ma do mnie duże zaufanie, a kapituła wyraża się nader pochlebnie o mojej pracy. Dzięki tym biletom katedra może istnieć nadal, zachowując pozory swej dawnej wielkości. Ale w rzeczywistości jesteśmy biedni, jak szczury kościelne! Na szczęście zostały nam jeszcze resztki dawnego bogactwa. Gdy wiatr, lub grad wybije witraż, mamy pod ręką witraż zapasowy, który zostawiły nam w spadku poprzednie epoki. Ach, gdy pomyślę, że był czas, gdy kapituła utrzymywała z własnych środków atelier malarzy, rzeźbiarzy i innych artystów, gdy można było przystępować do wykonywania wielkich prac, nie uciekając się do pomocy intruzów! Gdy się podrze sutanna, lub ornat, posiadamy jeszcze piękne materjały, na któ-