Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/123

Ta strona została przepisana.

fach w ręku. Zajęli po kościołach miejsca organistów, lub kierowników chóru.
Kapituły wydzierały ich sobie wzajemnie. Niektórzy, bardziej odważni, pragnący poznać bliżej ten świat muzyczny, który w głębi klasztoru wydawał im się fantastycznym rajem, wstąpili do orkiestr teatralnych, podróżowali, zapuszczali się aż do Włoch... Zmienili się w biegu czasu do tego stopnia, że przeor nigdyby ich nie poznał.
Jeden z nich był właśnie moim nauczycielem. Co to był za człowiek! Prawdziwy chrześcijanin! Owładnęła nim jednak do tego stopnia namiętność do muzyki, że nie zostało w nim nic z dawnego mnicha. Gdy rozeszły się wieści, że zakony mają być znów pootwierane, wzruszył z obojętnością ramionami, nowa sonata obchodziła go więcej.
Gabrjelu! Słowa tego człowieka wryły się raz na zawsze w moją pamięć. Pewnego razu, w Madrycie, gdy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie do swoich przyjaciół, którzy sami dla siebie wykonywali słynne Septuor. Czy pan słyszał to najwdzięczniejsze dzieło Beethovena? Widzę jeszcze mego nauczyciela, w chwili, gdy wychodził z tej audycji, bardzo przejęty, z spuszczoną na piersi głową, ciągnąc mnie machinalnie za rękę. Zaledwie mogłem nadążyć za jego krokami.
Po powrocie do domu spojrzał mi w oczy i rzekł do mnie tak, jakbym już był dorosłym człowiekiem:
„Posłuchaj, Luis’ie, i zapamiętaj sobie moje słowa. Jest na świecie jeden Bóg, tym Bogiem jest Jezus Chrystus i są dwaj półbogowie: Galileusz i Beethoven“.
Mówiąc to, Don Luis rzucił rozmiłowanem spoj-