Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Czy pan chce, abym powiedział panu, co widzę, słuchając „Dziewiątej Symfonji“ — ciągnął dalej Don Luis. — Ach, to wdzięczne scherzo! Gdy je słyszę, wydaje mi się, że Bóg wraz ze swym niebieskim orszakiem opuścił niebo i że na gospodarstwie zostali mali aniołkowie. Kompletna swoboda! Wakacje powszechne! Niebieskie dzieciaki skaczą sobie z chmury na chmurę i bawią się, sypiąc na ziemię płatkami kwiatów, które święci pozostawili. Jeden z nich otwiera kluczem skrytkę piorunów. Straszliwe grzmoty przerywają zabawę i mali nicponie rzucają się do ucieczki.
— A co pan myśli o adagio? Nie znam nic bardziej pięknego, tak bosko pogodnego...
— Wszyscy słynni amanci, wzięci razem, nie mogliby się zdobyć na wyrażenie swych uczuć miłosnych w podobny sposób, jak czynią to instrumenty, które, zda się, pieszczą się nawzajem. Słuchając adagio, wyobrażam sobie pułapy, pokryte freskami, przedstawiającemi figury mitologiczne. Widzę białe ciała o miękkich linjach. Apollo w złocistym blasku jutrzenki pieści Venus, leżącą na chmurach różanych.
— Uwaga! — wykrzyknął Gabrjel. — To, co pan mówi, nie jest katolickie!
— Lecz jest artystyczne — odparł muzyk z rozbrajającą naiwnością. — Co do mnie, to mało zajmuję się religją. Wierzę w rzeczy, w które wierzyć mnie nauczono. Nie moją rzeczą jest rezonować i szukać dowodów prawdy. Oddałem się całkowicie muzyce, o której powiedziano, że jest najczystszym przejawem ideału, religją przyszłości. Wierzę we wszystko to, co jest piękne, jako w dzieło Boga.