Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Te popołudniowe rozmowy, toczone w zapadłym kącie uśpionej katedry, coraz bardziej zbliżały ich do siebie. Ksiądz dyskutował, przewracał karty partytur, i grał na fisharmonji. Gabrjel słuchał w milczeniu, przerywając Don Luisowi tylko atakami kaszlu. Były to godziny cichego smutku. Dusze przenikały się nawzajem. Pierwszy marzył, aby opuścić to więzienie w katedrze i zobaczyć świat, drugi, powróciwszy z tego świata ze schorowanem ciałem i zmęczoną duszą, cieszył się, że odpocznie tutaj pod opieką tych ruin wspaniałych i dlatego otaczał milczeniem tajemnicę swojej przeszłości.
Podczas nabożeństwa Gabrjel przechadzał się zwykle po korytarzach klasztoru. Wszyscy znajdowali się w katedrze, prócz dzwonnika, który miał obowiązek pokazywać Olbrzymów. Później, gdy usłyszał, że kobiety plotkują już na progu swoich domów, udawał się do izby dzwonnika, swego dawnego towarzysza broni, lub też schodził do ogrodu, bądź to przez monumentalne schody Tenorio, jeśli drzwi były otwarte, bądź to pod arkadami, łączącemi klasztor z pałacem arcybiskupim. Z rozkoszą błądził pośród drzew, spotykając na każdym kroku wspomnienia swojej rodziny. Falowanie gałęzi, pieszczonych wiatrem, dawało mu iluzję swobodnego życia na szczerej wsi. W altanie, porosłej mchem, siadywał często jego ojciec, napół sparaliżowany na starość.
Dziś spotykał tam ciotkę Tomasa, która robiła na drutach pończochy, a jednocześnie pilnowała podejrzliwie, czy chłopak, wynajęty do pracy w ogrodzie, nie leni się zbytnio.
Ta ciotka Tomasa była jedną z najciekawszych