Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/129

Ta strona została przepisana.

Tymczasem księża, stanowiący świtę kardynała, musieli oczekiwać przed bramą.
Tomasa jednak nie była wcale zarozumiała, ani dumna. W jej oczach książę kościoła był towarzyszem jej lat dziecinnych, któremu powiodło się w życiu. Dla niej był poprostu Don Sebastianem. Ale rodzinka umiała wyzyskać ten przyjacielski stosunek, zwłaszcza zięć Azul, obłudny hipokryta, który, według słów Tomasy, nawet z nitek pajęczych umiał robić złoto, nienasycony chciwiec, wyzyskujący bez skrupułów dobroć kardynała.
Gabrjel z przyjemnością rozmawiał z ciotką. Kochała kościół, jak się kocha dom rodzinny, lecz nie odczuwała wielkiego szacunku ani do świętych, zainstalowanych w kaplicy, ani do dygnitarzy na chórze. Czerstwa i zdrowa staruszka miała bardzo wesołe usposobienie. Żyjąc na świecie siedemdziesiąt kilka lat, nikomu jeszcze nie wyrządziła krzywdy. Wyrażała się nieco za swobodnie, ale nie raziło to w kobiecie, która wiele rzeczy na świecie widziała i która nie wierzyła już ani w autorytety ludzkie, ani w cnoty nieosiągalne. Główną cechą jej charakteru była tolerancja i głębokie wyrozumienie dla wszelkich słabości ludzkich — oburzała się tylko na hipokryzję, starającą się ukryć słabości i grzeszki.
— To nie są ludzie, Gabrjelu, mówiła do swego synowca o dostojnikach katedry. — A Don Sebastian nielepszy od innych. Wszyscy są grzesznikami i niejedno mają na sumieniu. Tłumaczę ich, jak mogę, ponieważ rozumiem, że nie mogą być inni, niż są! Lecz muszę ci się przyznać, że mi się na pusty śmiech zbiera, gdy widzę, jak ludzie klękają przed nimi. Ja osobiście wierzę w Dziewicę z Sanktuarjum