Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/131

Ta strona została przepisana.

z żelaza. Niedarmo pochodzimy od tego sławnego Villalpando, który ufundował kratę przed głównym ołtarzem, tabernakulum i sto innych rzeczy. Musiał to być prawdziwy olbrzym. Łamał w ręku podkowy, niby kromki chleba.
Choroba Gabrjela budziła głębokie współczucie w starej Tomasie, co jednak nie przeszkadzało ciotce pozwalać sobie od czasu do czasu na pewne złośliwe uwagi.
— Ej, braciszku, szyjębym dała, żeś się nieźle bawił, podróżując po świecie! Wojna cię zgubiła. Gdyby nie wojna, rozpierałbyś się dzisiaj na chórze, a możebyś był już drugim Don Sebastianem. Przyznać trzeba, że Don Sebastian w czasach swej młodości miał daleko gorszą od ciebie opinję w seminarjum i że nie był zbyt pojętny. Ale ty zobaczyłeś szeroki świat, zasmakowałeś w tych krajach, gdzie, jak mówią, jest dużo ponętnych kobiet, strojnie ubranych, noszących kapelusze tak duże, jak parasole. Masz teraz minę lubieżnej małpy — ty, który byłeś dawniej tak skromnym chłopcem. Mówi ci to twoja ciotka! Nieźle się musiałeś łobuzować, skoro wracasz do nas w podobnym pożałowania godnym stanie. Szeroko żyłeś, nieprawdaż? A twoja biedna matka sądziła, że będziesz świętym! Boże broń od takich świętych! Nie zaprzeczaj, nie zaprzeczaj, nie rób miny świętoszka — nienawidzę kłamstwa! Bawiłeś się, bawiłeś, hulałeś bez opamiętania, tak, że naraziłeś zdrowie na szwank. Ci ludzie, zrodzeni w kościele, noszą w sobie jakiegoś demona. Gdy zaczną żyć — to już żyją na całego!
Pewnego dnia Gabrjel zapytał ciotkę o pewną sprawę. Pytanie to dawno miał już na ustach. Chciał