Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/138

Ta strona została przepisana.

za to żadnego wynagrodzenia, w nadziei, że wkońcu otrzyma jakieś pierwsze wakujące miejsce. I tak mógł się uważać za szczęśliwego! Kapituła pozwoliła mu mieszkać bezpłatnie w klasztorze, a to ze względu na żonę, która była córką jednego ze starych sług kościoła. Nieznośny smród skór moczonych i klajstru bił z tej nory, mieszając się z zaduchem nędzy. Nieszczęsna płodność żony pogarszała jeszcze jego sytuację. Wątła, wiecznie kwękająca żona, o wielkich, żółtawych oczach, regularnie co rok przysparzała mu potomka. Najmłodszy ssał obwisłą pierś, podczas gdy starsze dzieci, zgłodniałe, anemiczne o olbrzymich głowach, cienkich szyjkach i krostowatych twarzach czołgały się po ziemi.
Pracował, dostarczając towaru do sklepów w mieście, ale ciągnął z tego bardzo nieznaczne zyski. Jeszcze przed świtem stuk jego młotka rozlegał się w klasztornej ciszy. Jedyna praca świecka manifestowała swoją obecność w klasztorze i przyciągała do nędznej izby wszystkich próżniaków. Gabrjel spotykał tam najczęściej Mariana, Tato i kościelnego stróża. Siedzieli na pogruchotanych krzesełkach, tak niskich, że mogli rękami dotykać zakurzonej posadzki, wykładanej czerwonemi cegłami.
Dzwonnik często wychodził na wieżę, dokąd go odwoływały obowiązki. Wtedy jego miejsce zajmował pomocnik organisty, lub ktoś z zakrystji. Wszystkich sprowadzała tu ciekawość. Przychodzono, aby posłuchać, o czem będzie mówił Gabrjel. Rewolucjonista wolałby milczeć, ale przyjaciele jego, spragnieni nowinek, jak wszyscy ludzie, odcięci od świata, nalegali, aby im opowiadał o swoich podróżach. Kiedy im opisywał piękność Paryża lub