Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/139

Ta strona została przepisana.

wielkość Londynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc, nie przerywając ani na chwilę pracy, słuchał uważnie z pochyloną głową tych cudownych opowieści. Kiedy Gabrjel kończył, podnosił się chór zgodnych głosów — „Te miasta są piękniejsze od Madrytu, słyszycie? — piękniejsze od Madrytu!“ Nawet żona szewca, stojąca w kącie, zapominała o swem chorowitem potomstwie. Z zachwytem słuchała Gabrjela. W tem ludzkiem zwierzęciu, skazanem na codzienne jarzmo pracy i borykania się z nędzą, budził się instynkt nieśmiertelnej Ewy. Blady uśmiech zacierał na chwilę na twarzy wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz Luna opisywał wspaniałe tualety, w których pokazywały się na ulicach wielkie cudzoziemskie damy. Ta wizja oddalonego świata, którego nigdy nie będzie im dane ujrzeć, ożywiała obojętne, zeskorupiałe mózgi, podobne do kamieni murów. Wspaniałość nowożytnej cywilizcji przejmowała ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W zakurzonej i zatęchłej izbie rodziły się obrazy miast fantastycznych. Słuchacze zadawali Gabrjelowi tysiące naiwnych pytań o obyczajach, a nawet o sposobie odżywiania się tych narodów cudzoziemskich, jakgdyby chodziło tu o stworzenia z innej planety.
Po południu, gdy szewc pozostawał w swej izbie sam, Gabrjel, znużony jednostajną ciszą Claverias, schodził do katedry.
Estaban w swoim wełnianym płaszczu w białym golilla i z laską policjanta pełnił właśnie służbę, nie pozwalając ciekawym wałęsać się między chórem a wielkim ołtarzem.